wtorek, 20 lutego 2018

VIII Wildecka Dziesiątka

I stało się. Za długo na dupce w tym roku z debiutem na zawodach nie usiedziałem, ale lokalizacja była zbyt sprzyjająca i bliska memu sercu, by z okazji nie skorzystać.VIII Wildecka Dziesiątka, bo tak się nazywają rzeczone zawody rozgrywana jest w okolicy ogródków działkowych i Parku Jana Pawła II na poznańskiej Wildzie, na której od paru lat już pomieszkuję. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że start kosztował zaledwie 40 zł, nie wahałem się długo i postanowiłem zapisać się na zawody.

Przygotowania do biegu przebiegły... w sumie, będąc szczerym, wcale. Uznałem, że 10 km to przebiegnę tak czy siak, więc niech się dzieje wola nieba, a start potraktowałem bardziej w ramach niedzielnego treningu. Cóż, nie pomyliłem się za bardzo z tym, że dałem radę przebiec, aczkolwiek nie było to najprzyjemniejsze doznanie pod słońcem. Ale po kolei.


Dzień zaczął się przyjemnie od owsianki zjedzonej w miłym towarzystwie, po której ubrałem moje cudownie oczojebne skarpety kompresyjne (czas je przetestować w warunkach bojowych), wzułem buty, przyodziałem komin i czapkę i udałem się na linię startu. Z mieszkania do biura zawodów miałem niecałe półtora kilometra, więc dystans ten przebiegłem w ramach rozgrzewki. Budynek znajdował się na środku ogródków działkowych, kilkaset metrów od startu. Pakiet startowy był skromny, składał się właściwie jedynie z chipa do pomiaru czasu i numeru startowego, do którego dorzucono żel energetyczny - skromnie, ale za tę cenę nie spodziewałem się zestawu a'la Bydgoszcz Triathlon. Sam odbiór poszedł sprawnie, gorzej było z dostaniem się do dwóch toalet w budynku, na szczęście liczba biegaczy nie była zatrważająca (ok. 260 osób), co pozwoliło uniknąć armageddonu. Oddawszy mocz do toalety a rzeczy do depozytu, ruszyłem na krótką rozgrzewkę, a potem na linię startu.

Stojąc na niej nie nastawiałem się na za wiele, choć gdzieś z tyłu głowy chciałem zbliżyć się do wyniku z listopadowego Biegu Niepodległości (spoiler alert - skończyło się na "chciałem"). Trasa w dużej mierze biegła przez błoto i rozmokłe trawniki, co nie pomagało w wykręceniu życiówki. Dodatkowo, będąc sprawny jak lampart, poprzedniego dnia na ściance wspinaczkowej udało mi się, jak to się profesjonalnie mówi, piznąć się z całej epy w kolano, więc do niesprzyjających warunków doszło irytujące pobolewanie. Nie dałem jednak takim małostkom się zastraszyć i powiedziałem sobie "Będzie dobrze" (powtórzę spoiler - nie było).

Takie tam z biegu. Akurat byłem tak zajęty cierpieniem, że nie spojrzałem w aparat. Zdjęcie od Daniel Musiał Foto Amatore

Ruszyliśmy chwilę po godzinie 11. Początek zapowiadał się dobrze. Jak się okazało - za dobrze. Przez pierwsze 2 km udało się utrzymać tempo troszkę poniżej 4:40 min/km, co jak na mnie jest dobrym rezultatem. Niestety, brak treningów wytrzymałościowych wyraźnie zaczął być odczuwalny później, gdy średnie tempo szybko zaczęło spadać. Sporo osób, które udało mi się wyprzedzić na początku wkrótce mnie dogoniło, po czym oddaliło się zostawiając mnie w tyle, rozgoryczonego i walczącego całym sobą, aby przynajmniej nie zrobić czasu powyżej godziny. Trasa stanowczo w tym nie pomagała, w wielu miejscach prowadząc na zmianę w górę i w dół. Gwoździem do trumny szans na dobry wynik było ostatnie 700 m pętli, które biegły pod górę, po błocie i wśród krzaków, w których to walczyłem ze sobą, żeby nie rzucić tego wszystkiego i nie wyjechać w Bieszczady. Znowu w głowie pojawiło się nieśmiertelne "Dlaczego sobie to robię?".

Druga pętla nie była lepsza, moim celem na tym etapie było już tylko dotrzeć do mety, daj Bóg poniżej tej godziny. Nie starczyło siły nawet na finisz, więc do linii końcowej doczłapałem w tempie zbliżonym do tego średniego z całego biegu. To okazało się nie być aż tak tragiczne - czas całkowity biegu wyniósł bowiem 52 min 15 s. Stanowczo nie jest to nic, czym będę się chwalić wnukom, ale nie było też całkowitej kompromitacji. Po biegu odebrałem medal, chwyciłem zachłannie przygotowaną od organizatora butelkę wody (na trasie niestety nie było ani jednego punktu wodnego, a przydałby się), a następnie udałem się do biura zawodów po drożdżówkę.

Tyle mi po biegu pozostało. Co w sumie cieszy, lubię te medale. Zdjęcia drożdżówki niestety nie mam.

I w ten oto sposób zakończyły się pierwsze w tym roku zawody - samotna Płonąca Racica, w pół zadowolona, w pół wyczerpana, a w pół nieprawda (10 pkt za rozpoznanie, do czego to nawiązanie) wróciła do domu. I już wie, że przed nią dużo pracy. Bardzo dużo.

Z innej beczki - wbijajcie na NASZEGO INSTAGRAMA
Pozdro600



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz